DELEGACJA - RECENZJA - 34 WARSZAWSKI FESTIWAL FILMOWY
Werdykt jury festiwalowego, to zawsze decyzja, z którą trudno
polemizować. Wszak jest to ni mniej, ni więcej, ale uśredniony miernik gustu
kilku osób. Zawsze jednak zadajemy sobie pytanie: „Dlaczego?”. Dlaczego ten, a
nie inny film zaskarbił sobie sympatię konkretnej grupki ludzi. No właśnie,
dlaczego akurat albańska „Delegacja” Bujara Alimaniego wygrała konkurs
międzynarodowy na 34 Warszawskim Festiwalu Filmowym? „Delegacja” to przede
wszystkim kino kameralne i pod wieloma względami teatralne, nawet jeśli akcja
filmu w znacznym stopniu rozgrywa się w plenerach albańskiego interioru. Co w
tej oszczędnej, ale jednocześnie przesiąkniętej
symbolizmem opowieści, może zachwycać?
Mamy rok 1990. Komunistyczny reżim osierocony kilka lat wcześniej
przez dyktatora Envera Hodżę, powoli chyli się ku upadkowi. Więzień polityczny,
profesor Leo, ma stawić się w Tiranie, żeby tam pomóc w negocjacjach, które
pozwolą na zmniejszenie izolacji Albanii w Europie.
„Delegację” można określić mianem kina drogi, które jednocześnie
spycha samą drogę na dalszy plan i skupia się przede wszystkim na
egzystencjalnym i politycznym wymiarze opowiadanej historii. W filmie
Alimaniego roi się od dylematów moralnych i etycznych, a niemal każdą scenę
można odczytywać dosłownie, jako komentarz do jednostkowego losu ludzkiego, ale
również jako metaforę systemu/systemów i samej Albanii. Mamy tu do czynienia z
kinem moralnego niepokoju rozpisanym na kilka intensywnie oddziałujących
symboli. Alimani unaocznia jak reżim niszczy życie i wymusza na ludziach
stanowcze opowiedzenie się po jednej ze stron, co automatycznie zachęca do
wzajemnej nienawiści. Bohaterów „Delegacji” ogarnia wszechobecna niemożność
porozumienia. Zupełnie tak, jakby określona rola i pozycja społeczna generowały
różnice odseparowujące nas od innych w sposób ostateczny. Mamy więc
głuchoniemego mechanika, mamy brak satysfakcjonującej wymiany informacji
pomiędzy użytkownikami różnych języków, zarówno tych narodowych, jak i
klasowych, i wreszcie mamy rozmowy przez trzeszczące aparaty telefoniczne,
które niepozwalają na przekazanie zamierzonej treści. Ta bariera komunikacyjna
pojawia się w „Delegacji” co chwilę i w coraz to nowych konfiguracjach. Nikt z
nikim nie może się dogadać: intelektualista z robotnikiem, przedstawiciel
niższego szczebla władzy z przedstawicielem wyższego, prowincja ze stolicą.
„Delegacja” nie jest jednak filmem o mrocznym reżimie, ale przede
wszystkim o reżimie, który powoli, ale nieuchronnie chyli się ku upadkowi. Już
sam fakt, że główny bohater, więziony przez piętnaście lat, ma nagle pomagać
władzom centralnym i to w dogadaniu się z przedstawicielami kapitalistycznej
Europy, jest więcej niż znaczący. W takim momencie historycznym pragnienie
wolności i prawdy są, według reżysera, naturalnymi potrzebami ludzkimi i
zaczynają się o siebie coraz intensywniej upominać. Leo jest tak dalece
spragniony (wolności?), że najpierw bezustannie chce mu się pić, a później z wyrazem
zaspokojenia i ulgi na twarzy, wchodzi do rzeki, by tam poczuć na sobie jej
nurt. Z wolnością jednak, szczególnie w takich okolicznościach, wiąże się
ofiara, ale również wiara w to, że ci, którzy krzywdzili, za tę krzywdę
zapłacą. W takim świecie nie ma więc miejsca na bezwarunkowe odpuszczenie win i
nowy początek dla wszystkich.
Wartością „Delegacji” jest niewątpliwie oszczędne, ale sugestywne
aktorstwo. Z każdą sceną coraz więcej charyzmy nabiera gra Viktora Zhustiego w
roli Leo, zaś kreacja Xhevdeta Ferriego uosabia furię tych, którzy na
upadku komunistycznego systemu mogli stracić najwięcej. Równie silnie oddziałują
dość ascetyczne zdjęcia, umiejętnie obdzielające niemal każdą ze scen
dodatkowym, symbolicznym znaczeniem. Niektórych widzów może za to drażnić teatralność
„Delegacji”. Zupełnie tak, jakby reżyser zaadaptował na potrzeby filmu
jednoaktowy dramat. To z jednej strony pozwala na skondensowanie znaczeń i
wyraźne ich zaakcentowanie, z drugiej jednak pozostawia pewien niedosyt. Jakby
gdzieś za zarysowanymi na ekranie konfliktami majaczyła historia warta
dłuższej, bardziej rozbudowanej opowieści.
Niezależnie
od tego „Delegacja”, chociaż odnosi się do albańskiego konkretu, ma w sobie
siłę uniwersalnej opowieści o potrzebie wolności. I bardzo możliwe, że to
właśnie temat, przekraczający kulturowe granice i sprawiający wrażenie tak
aktualnego (być może jest to temat, który nigdy się nie dezaktualizuje), sprawił,
że jury Warszawskiego Festiwalu Filmowego nagrodziła dzieło Alimaniego. Co
(niezależnie od indywidualnych preferencji) cieszy, ponieważ nagroda trafiła w
ręce twórców naprawdę solidnego (a miejscami nawet bardzo dobrego) dzieła.
Ocena: 7,5/10
Mateusz Żebrowski
Ocena: 7,5/10
Mateusz Żebrowski
Komentarze
Prześlij komentarz