Bez daty, bez podpisu - Festiwal Transatlantyk
Twarzą
irańskiego kina jest dziś Asghar Farhadi, ale fakt, że świat zwrócił wzrok w
stronę autora „Klienta” oznacza jednocześnie zwrócenie uwagi na całą perską
kinematografię. Jednym z filmów, który pojawił się na międzynarodowych
festiwalach niejako na fali sukcesu Farhadiego, reprezentując jednocześnie tak zwane Nowe Kino Irańskie, jest „Bez daty, bez podpisu” Vahida Jalilvanda.
Film ten pokazywany jest na trwającym w tym tygodniu w Łodzi festiwalu
Transatlantyk, na który, pomimo przeziębienia, staramy się dzielnie chodzić.
„Bez daty, bez podpisu” to
kolejny obraz, po islandzkim „W cieniu drzewa”, który miałem okazję obejrzeć, a
który był pokazywany na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji w sekcji Horyzont. I
trzeba przyznać, że oba filmy łączy kilka podobieństw. Po pierwsze, zarówno
dzieło z północnych rubieży Europy, jak i Bliskiego Wschodu, to filmy nad wyraz
solidne, przykuwające uwagę, zrealizowane bez fajerwerków, ale ze świadomie
zaplanowaną strukturą fabularną i formalną. Oba analizują wybory moralne, etykę
poszczególnych postępowań, ale i, w ostateczności, absurdalność naszych
rozterek. Tutaj jednak porównania się kończą. Tam, gdzie „W cieniu drzewa”
korzysta z czarnego humory, „Bez daty, bez podpisu” bierze otaczający nas świat na poważnie.
Jalilvand skupia się na dwóch
splecionych ze sobą problemach. Z jednej strony na wydumanym dylemacie moralnym
lekarza sądowego, który oskarża siebie o wpływ na śmierć ośmiolatka, z drugiej
zaś na prawdziwej tragedii rodziców chłopca. Intencja reżysera jest oczywista,
obu problemów nie da się zrównoważyć. Doktor Nariman, gdzieś w głębi duszy
dobrze wie, że drobna stłuczka, którą spowodował nie miała większego wpływu na
zgon ośmiolatka, że winne było zatrucie jadem kiełbasianym. Mimo tego dąży do
samobiczowania. Jest to samobiczowanie skrajnie egoistyczne. Nariman SAM siebie
oskarża, SAM sobie wytacza proces i, koniec końców, SAM siebie skazuje. Ani przez
chwilę nie ma na uwadze dobra rodziny, która doznała realnej straty, której
życie diametralnie się odmieniło. Jedyne, co dla postaci doktora ważne, to tak
pokierować sytuacją, żeby wciąż móc SAMEMU SOBIE przyznawać status człowieka
moralnego, człowieka zatroskanego o własną duszę. Rodzice chłopca mierzą się z
traumą, ale Nariman w zasadzie nie stara się im pomóc. Zbyt mocno zajmuje go
własne „JA”. Świadczy o tym zresztą sposób w jaki Nariman traktuje
przewijających się tu i ówdzie ludzi. Zbywa ich, jest opryskliwy. Ważniejsza
jest przecież wewnętrzna walka o krystaliczność duszy.
Jalilvand bez krzyczenia i bez
wywlekania krzykliwych obrazów-transparentów przed ekran wskazuje, że często
tak bardzo chcemy ocalić własne człowieczeństwo, że z tego właśnie powodu je
tracimy. Wzniecanie burzy w szklance
wody, dzielenie włosa na czworo jeszcze nikomu nie pomogło. A już z pewnością nie sposób porównać takich
dylematów z rozdzierającym krzykiem ojca, tuż po stracie dziecka. „Bez daty,
bez podpisu” może nie jest więc filmem wybitnym, ale z pewnością filmem mądrym.
Potrafiącym umiejętnie oddzielić prawdziwe dramaty od zwyczajnych rozterek.
OCENA: 7/10
Mateusz Żebrowski
OCENA: 7/10
Mateusz Żebrowski
Komentarze
Prześlij komentarz