TRZY ODSŁONY PRZECIĘTNOŚCI - RECENZJA CIENIÓW IMPERIUM
Dziennikarz Tomasz
Grzywaczewski, autor książki „Granice marzeń” o nieuznawanych republikach
postradzieckich, a jednocześnie współscenarzysta „Cieniów imperium”, podczas
spotkania z widzami podzielił się refleksją na temat kina dokumentalnego. Autor
uważa, że idealnym rozwiązaniem dla tego rodzaju filmów byłoby korzystanie z
tematów opracowanych już wcześniej w reportażach literackich. Wykonana przez
reportażystę praca znacznie skracałaby przygotowania do zdjęć, a reżyser i
operator przyjeżdżaliby do swoich bohaterów niejako na gotowe. Nic, tylko
kręcić!
Czy jednak taka metoda
twórcza sprawdza się w praktyce? W kinie dokumentalnym reżyser zazwyczaj jest
pomysłodawcą i osobą najsilniej zaangażowaną w projekt na każdym etapie
produkcji, od scenariusza (którego sam niemal zawsze jest autorem), aż po
montaż. Jednakże w przypadku „Cieniów imperium” reżyser filmu, Karol Starnawski,
okazał się przede wszystkim branżowym najemnikiem. To autorzy scenariusza, Tomasz
Grzywaczewski i Dawid Wildstein, mieli pomysł na film, z którym przyszli do
dyrektora studia Kadr, Filipa Bajona. Bajonowi koncepcja dokumentu spodobała
się na tyle, że zdecydował się skierować projekt do realizacji i zaproponował
Starnawskiemu posadę reżysera. Autor dokumentu przyznaje, że przed
zaangażowaniem się w projekt nie był szczególnie związany z tematem, a przed
realizacją filmu nie zdawał sobie sprawy choćby z istnienia Górskiego
Karabachu, w którym toczy się jedna z trzech historii „Cieniów imperium”. I niestety
podczas seansu czuć, że na kształt dokumentu miał wpływ ktoś, kto z jednej
strony nie był wystarczająco emocjonalnie zaangażowany w projekt (Starnawski),
a z drugiej ktoś, kto nie czuł kinowej dynamiki opowiadania historii (autorzy
scenariusza).
„Granice marzeń”
Grzywaczewskiego są reportażem gawędziarskim, w którym autor odkrywa przed
czytelnikiem przedziwne losy Naddniestrza, Abchazji, czy Górskiego Karabachu.
Wszystkie państwa są spadkiem po nieuregulowanych sprawach związanych z
rozpadem Związku Radzieckiego i do dzisiaj każdym z nich w znacznym stopniu
steruje Rosja. Obywatele tych quasi-republik cechują się z jednej strony
ogromnym patriotyzmem i przywiązaniem do ojczyzny, z drugiej zaś poczuciem, że
ich państwa zamiast stawiać godnie czoła przyszłości, marnieją. Niekiedy dzieje
się tak z powodu kolejnych wojen, innym razem przez niegospodarność władz, ale
przede wszystkim – z powodu braku perspektyw. Grzywaczewski, dzięki umiejętnie
i po kumpelsku przeprowadzonym rozmowom z bohaterami swojej książki oraz
wciągającemu stylowi literackiemu, pozwala czytelnikowi zajrzeć do duszy
rubieży postsowieckiej krainy. Niestety „Cienie imperium” tracą wdzięk
literackiego pierwowzoru.
Obraz Starnawskiego
przypomina raczej trzyodcinkowy serial o rozdzieleniu rodzin z powodu wojen,
kolejno w: Górskim Karabachu, Donbasie i Abchazji. Odrębność losów
poszczególnych bohaterów zostaje zresztą zaznaczona grubą kreską poprzez
plansze informacyjne na temat kolejnych quasi-państw. Ta beznamiętna
sekwencyjność „Cieniów imperium” nie pozwala na zaangażowanie i refleksję.
Jedynie trzecia z historii, Litwina, żołnierza w walkach abchasko-gruzińskich,
i jego spotkanie z siostrą po kilkudziesięciu latach rozłąki, ma w sobie
wewnętrzny dramatyzm. Nie jest to jednak zasługą twórców, ale samego bohatera,
który okazuje się typem rozczulającego brutala o miękkim sercu. Wielokrotnie aż
prosiło się o ustanowienie montażowych paralelizmów pomiędzy odrębnymi historiami,
żeby widz na własnej skórze mógł odczuć uniwersalność doświadczenia mieszkańców
byłego bloku wschodniego.
Podstawową wartością
„Cieniów imperium” najprawdopodobniej miała być prozaiczność życia, nad którym nieustanne
wisi widmo wojny i rozłąki z najbliższymi. Twórcy nie byli jednak w stanie w
pełni związać widza z emocjami bohaterów, a to emocje, choćby podskórne, ledwo
dostrzegalne, są tym, co nadaje każdej egzystencji, niezależnie od szerokości
geograficznej, wartość uniwersalnego doświadczenia. Co więcej, chociaż film
nosi nazwę „Cienie imperium”, to o roli Rosji w życiu zależnych od niej
quasi-państw, opowiada niewiele. A bez tego geopolitycznego tła historie o
Górskim Karabachu i Abchazji pozostają dla nas anonimowe. Brak dodatkowej
perspektywy makro sprawia, że trudno tak naprawdę zrozumieć, co twórcy mieli
nam do przekazania i dlaczego wybrali do swojego filmu takie, a nie inne
miejsca i takich, a nie innych bohaterów. Autorów zgubiła chęć dostosowania się
do domniemanego wspólnego mianownika wiedzy ogólnej na temat postsowieckich
republik. Grzywaczewski przyznał, że chciał ograniczyć w „Cieniach imperium”
kontekst historyczny i polityczny bo, jego zdaniem, odbiorca niewiele by z tego
zrozumiał. Tu tkwi jednak ogromny błąd w rozumowaniu. Należy zadać sobie
pytanie: dlaczego oglądamy dokumenty? Często z ciekawości, z chęci poszerzenia
wiedzy o świecie. I to właśnie miejsce
bohaterów w wielkiej historii jest wielokrotnie kluczem do zrozumienia ich
mikroświata, a równocześnie kluczem do zaangażowania widza.
Ostatecznie „Cienie
imperium” są filmem, który ni to ziębi, ni parzy. Dramaty pozbawione
historyczno-politycznego tła nie wydają się szczególnie dramatyczne, a banałowi
życia nie zostaje nadane tu żadne dodatkowe znaczenie. Wszystkie atuty, które
twórcy mieli w rękach nie zostały wystarczająco wykorzystane. Obraz
Starnawskiego potwierdza, że nie istnieje coś takiego jak prosty i łatwy
przekład literatury na język filmu. Do każdej adaptacji trzeba znaleźć klucz, a
dokument filmowy rządzi się odmiennymi prawami, niż reportaż literacki. Szkoda
tylko, że zmarnowano naprawdę ciekawy temat, który wart jest o wiele lepszego
film niż „Cienie imperium”.
Ocena: 5,5/10
Mateusz Żebrowski
Ocena: 5,5/10
Mateusz Żebrowski
Komentarze
Prześlij komentarz