DOMEK Z KART WRESZCIE SIĘ ZAWALIŁ - O SZÓSTYM SEZONIE HOUSE OF CARDS


Przełomowa produkcja Netfliksa, która zmieniła nasze przyzwyczajenia i oczekiwania względem konsumowania seriali, właśnie dobiegła końca. Minęło zaledwie 5 i pół roku od premiery House of Cards, a wydaje się, jakby minęły wieki od tego pamiętnego początku. Każdy już się wygodnie rozsiadł i zadomowił w kulturze binge-watchingu, prawda?
Nieoczekiwanie, serial pożegnał nas z jeszcze większym przytupem, niż nas przywitał. Ta wyjątkowa produkcja Netfliksa ugruntowała bowiem jedną z najbardziej spektakularnych śmierci publicznych w dziejach świata. Bo to, co się zadziało z Kevinem Spacey’em jest rzeczą bez precedensu, na myśl przychodzą mi tylko historie pokroju Herostratesa. 


 Po pierwsze – jako najjaśniejsza gwiazda Wszystkich pieniędzy świata Ridleya Scotta, został bezpardonowo z nich wycięty i zastąpiony Christopherem Plummerem, który dzięki temu przedsięwzięciu załapał się jeszcze na nominację do Oscara. I tak oto Ridley Scott nie dość, że uratował swój projekt, to na dodatek wstrząsnął ideą gwiazdorstwa. Status gwiazdy przez dekady pozwalał takim osobom jak Spacey czy Bill Cosby być nietykalnymi i niezastąpionymi. A tu psikus.
Niestety twórcy House of Cards nie poradzili sobie tak sprawnie z kryzysem. Choć trzeba przyznać, że byli w znacznie trudniejszej sytuacji. Nie dość, że Spacey wcielał się w postać głównego bohatera, to przy okazji na swoim nazwisku i swoim stylem gry wykuł i podtrzymał popularność serialu. Co więcej, Netflix ogłosił swoją decyzję o usunięciu Spaceya, kiedy nakręconych zostało już 11 odcinków. I tak oto w listopadzie 2017 roku scenarzyści musieli przepisać scenariusz 6. sezonu od początku – tym razem bez udziału głównego bohatera.
I niestety na tym karkołomnym zadaniu scenarzyści polegli. Celowo obwiniam za porażkę 6. sezonu przede wszystkim scenarzystów, bo reszta w zasadzie pozostała bez zmian. Znów nie mogłam się napatrzeć na idealnie skrojone kostiumy Claire, nadal czułam mieszaninę współczucia i odrazy do postaci odgrywanej przez Michaela Kelly’ego, a Biały Dom jak stał, tak stał.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jest tajemnicą, że scenariuszowo, to nigdy nie był serial wysokich lotów – wydumane, zawiłe, niejasne polityczne tarcia i intrygi, pomijając pierwsze półtora sezonu, wzbudzały we mnie mieszaninę znudzenia i niedowierzania. To nigdy nie był serial polityczny na serio, raczej mokra fantazja na temat teorii spiskowych wokół małżeństwa Clintonów. W serialu jest nawet domniemanie, że Claire Underwood tylko udaje człowieka, co pięknie zgrywa się z „dowodami” na to, że Hilary Clinton jest robotem. 


 Ale finałowy sezon na dobre odkleił się od rzeczywistości. Claire jest prezydentem, niedawno pochowała swojego męża, który umarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Czy to była śmierć naturalna? Sprawka Claire? Odpowiedź dostaniemy dopiero w końcowych 10 minutach ostatniego odcinka. Teraz Claire Hale (powrót do panieńskiego nazwiska jest próbą odcięcia się od trupów w szafie swojego męża) walczy o to, aby utrzymać się u władzy. Najbardziej przeszkadza jej w tym rodzeństwo Shephardów, które jest wszechpotężne i trzyma w szachu dosłownie wszystkich: wiceprezydenta, Cathy Durant i kogo tam sobie wymarzycie.
Rodzeństwo Shephardów to jeden z największych problemów nowego sezonu. Małżeństwo Underwoodów tak dobrze się oglądało, bo było to zderzenie ognia z lodem. Postać Spaceya była zbudowana przede wszystkim na żądzy. Frank z równą namiętnością wygłaszał monologi, eliminował swoich wrogów i wcinał żeberka. Claire była jego idealną przeciwwagą – powściągliwa, dyskretna, z klasą. Frank bez Claire byłby zdecydowanie mniej interesujący, ale Claire bez Franka jest po prostu nieznośnie nudna. Trudno ogląda się serial serwujący nam w zbyt dużych dawkach Robin Wright, której bohaterka zasłynęła tym, iż nie zdradza jakichkolwiek oznak emocji. Dlatego wydawało się oczywiste, że brak Spaceya, musi wypełnić jakaś inna charyzmatyczna postać, która będzie podgrzewać temperaturę, gdy już zbyt zmarzniemy obecnością Claire. Niestety ani Diane Lane, ani Greg Kinnear nie stanęli na wysokości zadania. Są zbyt mało wyraziści, aby wkupić się w łaski widzów od razu (ta sztuka udała się chociażby Gerardowi McRaneyowi w roli Raymonda Tuska), a dostajemy zbyt mało czasu, aby jakkolwiek związać się z nimi emocjonalnie. Zamiast ognia – mamy ciepłą wodę. 


 W roli przeciwwagi dla Claire nie sprawdza się również genialny jak zwykle Michael Kelly w roli Douga. Problem jest taki, że Wright i Kelly, jak przystało na dobrych aktorów – są wierni swoim postaciom. Przez lata grali wycofane, kalkulujące satelity ognistego Franka. Pozostawieni sami sobie są skazani na katastrofę.
Wiecie kto byłby dobrą przeciwwagą dla tej dwójki? Dziennikarze. Zwłaszcza Boris McGiver w roli Toma Hammerschmidta, który przecież cały czas tropił zaginięcie Rachel i coraz bardziej zbliżał się do odkrycia prawdy. Czemu nie mogliśmy zatoczyć koła i tak jak w 1. sezonie, intensywniej śledzić powiązania polityki z dziennikarstwem? Nie wiem.
Zamiast tego mamy wycinanie w pień wszystkich przeciwników pani prezydent, pogrobowe zapłodnienie, zapędy dyktatorskie i Claire sprężyście zasuwającą po pokojach Białego Domu na 15-sto centymetrowych obcasach w zaawansowanej ciąży. 
 Przyznam, że całkiem ciekawie udało się poprowadzić przewodni wątek tego sezonu, a mianowicie problem popfeminizmu. Claire ma dużo do powiedzenia o prawach kobiet, a przede wszystkim – o swoich prawach. Zgrabnie kreuje się w naszych oczach najpierw na ofiarę patriarchatu, a potem na bojowniczkę feminizmu. Jednak im dłużej towarzyszymy Claire, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nas oszukuje: umacnia niesprawiedliwe stereotypy o kobietach u władzy, aby wygryźć swoich przeciwników, tworzy gabinet kobiet w nadziei, że solidarność płciowa zagwarantuje jej bezwarunkowe posłuszeństwo, a na każdy głos sprzeciwu ma prosty, niezbijalny argument: „jesteś seksistą”. O zgrozo, jej współpracownicy podkulają wtedy ogony i zgadzają się z każdą jej decyzją, bo przecież w dzisiejszych czasach nie ma nic gorszego niż przypięta łatka seksisty.
Wydaje mi się, że to bardzo trafne rozpoznanie, co by zrobiła osoba pokroju Claire Underwood z ideami feminizmu – bezwzględnie wypatroszyłaby je na swój użytek. 


W ostatecznym rozrachunku, House of Cards odszedł po ciuchu. Finałowe minuty ostatniego odcinka są w większości ekspozycją (która wyjaśnia nam, jak NAPRAWDĘ miał wyglądać finał sezonu). Serial kończy się ni to bez kropki, ni to bez znaku zapytania. Ot, w połowie drogi. Z drugiej strony, mam poczucie, że były małe szanse, aby ten serial odszedł z klasą – gdyby chciał to zrobić, skończyłby się jakieś 3 sezony temu. To powolne konanie, przerodziło się w męki, ale wreszcie się udało – Netflix pozwolił swojemu najstarszemu dziecku odejść.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WALKA Z WIELKĄ LECHIĄ FAKE NEWSÓW, CZYLI KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE "FANTAZMAT WIELKIEJ LECHII" ARTURA WÓJCIKA

LATO NIESPEŁNIONYCH NADZIEI - RECENZJA FILMU KAŻDY MA SWOJE LATO

GRANICZNE CIĘCIE IGORA CHOJNY - RECENZJA