OSCAR ANTYREWOLUCJONISTA - O TEGOROCZNYCH FILMACH NOMINOWANYCH DO OSCARA



Oscar 9 lutego skończy dziewięćdziesiąt dwa lata i jak to często bywa z tymi, którzy urodzili się w zupełnie innej epoce, z trudem przychodzi mu przystosowanie się do współczesnego świata. Co prawda, jak na starego amerykańskiego demokratę przystało przyznaje, że popiera mniejszości etniczne, seksualne, ruch #metoo, czy działania na rzecz środowiska naturalnego, ale każdą z tych rzeczy rozumie niezwykle powierzchownie. Woli proste historie, w których wspomina się jego świetlaną przeszłość – oczywiście przeszłość białego, heteroseksualnego mężczyzny. Czemu więc, skoro Oscar jest tak niedzisiejszy, rok rocznie cała Ameryka i reszta świata celebrują nagrodę, niepotrafiącą podążać z duchem czasu? A może w tym roku Oscar pójdzie wreszcie po rozum do głowy i nagrodzi kino, które nie pachnie naftaliną?


Miłe, ale wsteczne

Niemal co roku krytyka filmowa stara się otrzeźwić członków Amerykańskiej Akademii Filmowej wytykając im szereg błędów. A kontrowersyjne decyzje zazwyczaj zaczynają się już na etapie nominacji, w których pomija się kino odważne, wnikliwie diagnozujące otaczającą nas rzeczywistość. Na dodatek Akademia w zasadzie od zawsze (z niewielkimi wyjątkami) pozbawiona jest intuicji nominowania i nagradzania przyszłych klasyków. Najlepszym przykładem jest niemal anegdotyczne już ignorowanie filmów Stanley’a Kubricka, na czele z „Lśnieniem”, które zasłużyło sobie jedynie na bycie „zauważonym” podczas ceremonii Złotych Malin.

Z tym w czyje ręce ostatecznie trafiają Oscary wcale nie jest lepiej. Nawet, kiedy pośród nominowanych jest kino oryginalne i przełomowe, Akademia zazwyczaj woli nagradzać filmy miłe i bezpieczne, które co prawda często poruszają ważny temat, ale robią to w sposób łopatologiczny i bez poszanowania dla złożonej tematyki. Tak było choćby w zeszłym roku. Zwycięski „Green Book” to na pozór kino, które nie może się nie podobać. Świetne aktorstwo, sprawna realizacja i niezwykle zgrabnie opowiedziana wzruszająca historia o przyjaźni i wykluczeniu rasowym. Kiedy jednak przyjrzymy się głębiej, film Peter’a Farrelly’ego jest przede wszystkim prostą rozrywką, w której biały rasista uczy wybitnego jazzmana, Dona Shirley’a, jak być wyluzowanym Afroamerykaninem. Oczywiście, to uproszczenie, ale sam „Green Book” również jest pełen uproszczeń godzących w czarną ludność Ameryki. Akademia wolała prosty przekaz – „Green Book” potępia rasizm, a że robi to z gracją słonia w składzie porcelany? Nieważne. Przecież nie będziemy zamiast niego nagradzać niezwykle nieoczywistego feministycznego portretu relacji białych i czarnych na szczytach władzy we „Wdowach” Steve’a McQueena, czy też subtelnego romansu dwojga Afroamerykanów z dramatem rasowym w tle w „Gdyby ulica Beale umiała mówić” Barry’ego Jenkinsa. Przekaz obu filmów nie jest tak jasny i dobitny jak w „Green Book”. Wymaga większego zaangażowania odbiorcy, a Akademia woli proste komunikaty.


Stare versus nowe

W tym roku symboliczna walka nostalgicznego, białego, męskiego kina z produkcjami, które próbują dokonywać rewizji skostniałych reguł rządzących światem, jest szczególnie widoczna w oscarowej rywalizacji. Wśród dziewięciu obrazów nominowanych w kategorii najlepszy film mamy klasyczne kino wojenne („1917” Sama Mendesa), melancholijny powrót do filmu gangsterskiego („Irlandczyk” Martina Scorsese), tradycyjną kartkę z kalendarza opisującą rywalizację w zmaskulinizowanym świecie motosportu („Le Mans ’66” Jamesa Mangolda) i pochwałę dla klasycznego kina Hollywood („Pewnego razu w… Hollywood” Quentina Tarantino). Po drugiej stronie ideologicznej barykady znajdują się komediowa dekonstrukcja II Wojny Światowej („Jojo Rabbit” Taiki Waititiego), próba feministycznego uwspółcześnienia klasyki literatury („Małe kobietki” Grety Gerwig – jedyny film w stawce wyreżyserowany przez kobietę!) oraz dwa filmy tematyzujące wykluczenie społeczne i nierówności gospodarcze we współczesnym świecie („Joker” Todda Phillipsa i „Parasite” Joon-ho Bonga). Dziewiątkę nominowanych dopełnia obraz skupiony przede wszystkim na emocjach rozstającej się pary z obecną gdzieś w tle opowieścią o świecie zmanipulowanym przez prawników („Historia małżeńska” Noah Baumbacha). Ta rywalizacja starego z nowym obrazuje, że niezależnie od tego jak bardzo wielu z przedstawicieli amerykańskiej branży filmowej chciałoby wciąż opowiadać te same historie z na wskroś patriarchalnymi bohaterami w roli głównej, to jednak w środowisku pojawiają się nowe głosy, które coraz trudniej uciszyć. Zaskakujący jest jednak fakt jak bardzo stara filmowa gwardia boi się zmian i chce je opóźnić.

Tym, co niewątpliwie szokuje w tegorocznych nominacjach, jest lista wyróżnionych w kategoriach aktorskich. Nikt nie spodziewał się, że po skandalu z 2016 roku, kiedy Oscary określono mianem „Oscars so white” – ponieważ wśród aktorów nie było żadnego przedstawiciela innej rasy niż biała – taka sytuacja będzie mogła się powtórzyć. W tym roku jedyną przedstawicielką odmiennej rasy wśród aktorów jest Cynthia Erivo, doceniona za główną rolę w „Harriet”. Oczywiście, żeby jako Afroamerykanka mogła zdobyć nominację musiała zagrać czarną działaczkę podziemia abolicjonistów z XIX wieku, tym samym film z Erivo spełnił warunek ważnego tematu podanego bez ogródek, wprost. Akademia nie była za to skłonna dostrzec Lupity Nyong’o za wybitną rolę w horrorze „To my” Jordana Peele’a. Pewnie dlatego, że „To my” nie jest filmem opowiadającym bezpośrednio o rasizmie. W zamian za to, pod pozorem kina grozy, oferuje nam niezwykle złożoną diagnozę na temat wielopoziomowych stosunków klas i ras w Stanach Zjednoczonych.

2019 rok dawał też niebagatelną szansę na nominowanie aktorów pochodzenia azjatyckiego. Pominięto jednak świetne role drugoplanowe Kang-ho Songa i Hye-jin Yang w „Parasite”, a także Awkwafiny i Shuzhen Zhou, czyli uroczy i przebojowy duetu wnuczki i babci z „Kłamstewka”. Szczytem awangardy było dla Akademii nominowanie Antonio Banderasa w hiszpańskojęzycznym filmie Pedro Almodovara „Ból i blask”. To on pełni w tym roku rolę ambasadora Latynosów, których reprezentacja w amerykańskim przemyśle filmowym, poza wyjątkami, jest rażąco znikoma.

Tegoroczny skład aktorskich kategorii oscarowych świadczy nie tylko o tym jak trudno członkom Akademii ogląda się historie opowiadające o przedstawicielach innych ras, niż biała, ale przede wszystkim o tym, że Oscar, pomimo tego, iż uznaje się go za najważniejszą nagrodę w światowym kinie, wciąż jest tak naprawdę wyróżnieniem lokalnym. Oscar po prostu co roku przywdziewa na wskroś amerykański strój, upiększony tu i ówdzie egzotycznymi dodatkami. Nie ma więc większych wątpliwości, że wyróżnienia dla takich filmów, jak zeszłoroczna „Roma”, czy „Parasite” są jedynie ozdobą i nie traktuje się ich jako równoprawnych rywali dla amerykańskiego kina. Ktoś powie. Zaraz, zaraz, przecież przez ostatnie lata nagrodę za najlepszą reżyserię aż pięciokrotnie zdobywali Meksykanie, czy to nie dowód, że Hollywood ewoluuje? Niekoniecznie. Tylko jeden z filmów, za które wspomniani twórcy zdobywali Oscara, nie powstał w języku angielskim („Roma”). Pozostałe obrazy potwierdzają, że amerykańska kinematografia niezmiennie od lat kontynuuje praktykę wyławiania zagranicznych talentów i wprzęgania ich w swój system. W ten sposób choćby w latach 30. i 40., dzięki zatrudnieniu niemieckich reżyserów, dawnych twórców ekspresjonizmu szukających schronienia przed nazistowskimi władzami, w Hollywood zapanowała moda na kino noir.


Kino późnego kapitalizmu


Wciąż można mieć jednak szczyptę nadziei, że koreański „Parasite” zbije szklany sufit i jako pierwszy nieanglojęzyczny film w historii Oscarów zdobędzie statuetkę za najlepszy film. Tę złudną wiarę daje skomplikowany system głosowania, według którego nominacje wyłania siedemnaście hermetycznych grup eksperckich, które niechętnie otwierają się na nowe osoby. O tym zaś kto ostatecznie wygra w każdej z dwudziestu czterech kategorii decydują wszyscy członkowie Akademii. Istnieje więc duży rozdźwięk pomiędzy tymi, którzy nominują, a tymi, którzy wskazują zwycięzcę. Przez ostatnie lata Akademia przyjęła w swoje szeregi ogromną ilość osób, a wiele z nich stanowią filmowcy z zagranicy oraz Afroamerykanie, Latynosi i Azjaci. Świat filmu czeka, aż zmieniające się gremium da sygnał dla przemysłu, że najwyższy czas na głęboką reformę kina, która da większy dostęp do znaczących projektów wszelkim mniejszościom, a przede wszystkim doprowadzi do rzeczywistego równouprawnienia kobiet w branży.

W tym przypadku wybór „Parasite’a” byłby szczególnie symptomatyczny. Lekceważone do tej pory kino azjatyckie, w całości zagrane po koreańsku opowiada o świecie późnego kapitalizmu, w którym zepchnięta na margines społeczeństwa rodzina głównych bohaterów znajduje sposób, żeby przechytrzyć swoich bogatych pracodawców. „Parasite”, podobnie jak „Joker”, opowiada o ogromnych nierównościach społecznych, skupiających jak w soczewce problemy współczesnego świata. Bogaci przyzwyczajeni do luksusu nie są już nawet świadomi swojej pozycji, po prostu żyją tak od dawna, niczym nowa arystokracja i całkiem nie rozumieją o co ich służący i pracownicy, mają do nich pretensje. Ci sami ludzie w rzeczywistym świecie nie chcą zrezygnować ze swoich przywilejów i skupić się m.in. na przeciwdziałaniu nierównościom społecznym oraz zatrzymaniu katastrofy klimatycznej. Niejednokrotnie klasa wyższa chętnie opowiada o swoich postępowych poglądach, jednak kiedy przychodzi co do czego, zachowują się niczym postacie z komedii kryminalnej Riana Johnsona „Na noże”, w której jeden z majętnych bohaterów stwierdza, że oczywiście popiera prawa imigrantów, ale w sumie ten Trump to ma rację i taki imigrant, to musi sobie zasłużyć, żeby nazwać go inaczej niż nierobem.



Kiedyś to było!


Wielu przedstawicieli świata Hollywood przypomina tych wszystkich bogaczy, mających problemy ze zrozumieniem: „po co komu te zmiany?”. Przez dziesięciolecia filmy robili biali mężczyźni – dlaczego teraz miałoby być inaczej? Nagradzając „Parasite’a” branża musiałaby dać samej sobie prztyczka w nos, czego zapewne, szczególnie starsi członkowie Akademii, będą próbowali uniknąć. Jak więc wybrnąć z tej sytuacji? Na pewno nie poprzez nagrodzenie „Irlandczyka”, bądź „Pewnego razu w… Hollywood”, które z rozmarzeniem opowiadają o tym, że „kiedyś to było”! W obu filmach czuć powiew nostalgii za prawdziwym męskim kinem i za złotą erą Hollywood. Takie fantazje snują: pan przed osiemdziesiątką (Martin Scorsese), tęsknie spoglądający wstecz na swoje wcześniejsze dokonania i kinofil przed sześćdziesiątką (Quentin Tarantino), który gdyby tylko pojawił się wehikuł czasu bez zastanowienia cofnąłby się do okresu swojego dzieciństwa w Los Angeles z lat 60. Warto zwrócić uwagę, że w dobie #metoo w obu produkcjach kobiety są ornamentem i mało znaczącym dookreśleniem mężczyzny, a w „Pewnego razu w… Hollywood” mamy wręcz kibicować bohaterowi odpowiedzialnemu (najprawdopodobniej) za zabójstwo żony, z czego Tarantino zresztą żartuje w dość zaskakującej retrospekcji – okazuje się, że mąż ma pełne prawo zabić żonę jeśli tylko ta go denerwuje…

Dla wielu tegorocznym filmem środka jest „1917”, który w ostatnich tygodniach stał się głównym faworytem Oscarów. Produkcję przedstawia się jako majstersztyk wizualny pokazujący okrucieństwo wojny. „1917” poza imponującą stroną techniczną, okazuje się jednak obrazem wtórnym, cofającym refleksje na temat wojny w kinie przynajmniej kilkanaście lat wstecz. Wróg, zupełnie jak w obrazach propagandowych, jest odhumanizowaną maszyną do zabijania, za to główny bohater dąży do celu niczym niezłomny heros, nie zważając na swoje zdrowie i życie. „1917” mimowolnie więc gloryfikuje wojnę. Skoro już takowa jest i przyszło nam wziąć w niej udział, to należy popisać się męstwem i jeśli trzeba, zginąć na ołtarzu ojczyzny. Tym samym w filmie Mendesa przesłanie jest raczej agitką, niż realną próbą zmierzenia się z prawdziwym dramatem. „1917” to po prostu jeszcze jedno w gruncie rzeczy bezrefleksyjne spojrzenie w przeszłość opakowane w efektowną formę.

Jeśli Akademia rzeczywiście nagrodzi „1917”, to w ten sposób stanie po stronie minionego świata, w którym codziennością jest bezmyślna wojna, a co za tym idzie dyktat męskiego zachodniocentrycznego punktu widzenia, świata gdzie szeregowiec musi wypełniać rozkazy generała, który posyła go na śmierć. A stąd już tylko krok do myślenia, według którego ludzie u władzy, mają prawo zrobić z klasą niższą co tylko im się żywnie podoba. Kino jako niezwykle popularne medium jest zwierciadłem świata. Nie jest więc bez znaczenia co i kogo się nagradza, szczególnie kiedy cały świata zasiada przed telewizorami i obserwuje oscarową galę, niczym Kopciuszek bal w baśniowym pałacu. Zmiany prędzej, czy później nastąpią, a uporczywe przeciwstawianie się im sprawi, że złość na decydentów promujących takie kino będzie coraz silniejsza. W ten sposób, co pokazuje „Joker”, rodzą się rewolucje. A kiedy dojdzie do jednej z nich w amerykańskiej branży filmowej, wtedy Hollywood szturmem wezmą kobiety, mniejszości etniczne, seksualne oraz aktywiści i nie będzie już miejsca na nostalgiczne westchnięcia pod postacią „Irlandczyka”, „Pewnego razu w… Hollywood”, czy „1917”. I być może właśnie takie rewolucji potrzebujemy.

Mateusz Żebrowski


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WALKA Z WIELKĄ LECHIĄ FAKE NEWSÓW, CZYLI KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE "FANTAZMAT WIELKIEJ LECHII" ARTURA WÓJCIKA

LATO NIESPEŁNIONYCH NADZIEI - RECENZJA FILMU KAŻDY MA SWOJE LATO

OSCARY. SEKRETY NAJWIĘKSZEJ NAGRODY FILMOWEJ - RECENZJA KSIĄŻKI