SOUND-ON-FILM, CZYLI OSTATNI MIESIĄC W MUZYCE FILMOWEJ


          Stara anegdota o tym, że „Chinatown” Romana Polańskiego podczas pierwszych pokazów zostało wygwizdane, a po dodaniu nowej ścieżki dźwiękowej Jerry’ego Goldsmitha, odbiór filmu zmienił się na tyle, że „Chinatown” stało się nie tylko oscarowym pewniakiem, ale i ponadczasowym arcydziełem, potwierdza moją niezachwianą wiarę w to, że odpowiednio dobrana muzyka wpływa w bardzo znaczący sposób na jakość dzieła filmowego.
Podczas każdego seansu czekam na magiczne sceny, w których dojdzie do symbiozy obrazu i muzyki. Być może dlatego jest naprawdę niewiele satysfakcjonujących mnie w pełni  filmów, jednocześnie pozbawionych muzyki. Takie dzieło zazwyczaj musi zrekompensować mi ów „brak” fantastycznym udźwiękowieniem. Muzyka w filmie jest więc wisienką na torcie, bez której jednak cały tort może stracić swój smak. Jest ostatnim artystycznym muśnięciem, ostatnim również dosłownie, ponieważ dogrywanie partytury ma zazwyczaj miejsce na samym końcu procesu produkcyjnego.
        Nie ukrywam, że świat muzyki filmowej jest tym, który śledzę niezwykle uważnie i ze smutkiem stwierdzam, że bywają w kinie lata, w których możemy obcować jedynie z kilkoma wartymi uwagi soundtracków. Poza tymi chlubnymi wyjątkami, z wielu innych, co najwyżej przyzwoitych partytur, do naszych uszu dociera miła, ale nad wyraz sztampowa muzyka, o nieco banalnym ilustracyjnym charakterze.
Zdarzają się jednak takie miesiące jak tegoroczny październik (z drobnym naddatkiem pierwszego weekendu listopada). Przez ostatnie dni mogliśmy cieszyć się dwoma wybitnymi ścieżkami dźwiękowymi oraz dwoma świetnymi soundtrackami kompilacyjnymi. Jeśli dodać do tego dwa albumy, które można określić mianem, co najmniej dobrych, to może się okazać, że za nami w muzyce filmowe miesiąc jak żaden inny.


                „Pierwszy człowiek” Justina Hurwitza i „Suspiria” Thoma Yorke’a zasługują w zasadzie na osobne noty pochwalne. Obie ścieżki dźwiękowe różnią się od siebie znacząco zarówno pod względem decyzji twórczych, jak i pod względem istnienia wewnątrz dzieła filmowego, ale obie zasługują na najwyższe uznanie.

PIERWSZY CZŁOWIEK
                Justina Hurwitza i Damiena Chazelle’a można uznać za artystycznych braci bliźniaków. Jak dotąd panowie pracowali razem przy wszystkich projektach Chazelle’a. I o ile, moim zdaniem, wciąż trzeba czekać na pełną dojrzałość reżyserską twórcy „La la landu”, o tyle Hurwitzowi udało się jako kompozytorowi osiągnąć perfekcję właśnie w muzyce stworzonej do „Pierwszego człowieka”. Wciąż niezwykle młody kompozytor (33 lata) wykazał się tak wielką świadomością formy muzycznej przy swojej najnowszej partyturze i jej aranżacji (a być może przede wszystkim orkiestracji), że nowe dzieło Chazelle’a lepiej potraktować wręcz jako symfonię z dokręconymi do niej wizualizacjami, niż jako standardowy film. To dopiero ścieżka dźwiękowa z konsekwentnie wprowadzanymi i rozwijanymi tematami przyporządkowanymi określonym wątkom, z odpowiednimi kulminacjami i dramaturgią, pozwala nam w pełni przeżyć losy Neila Armstronga. Podział na jednostajną, brzmiącą niczym wytwór urządzeń mechanicznych muzykę wykorzystywaną w NASA (motywy te przypominają nieco temat maszyn włókienniczych z „Ziemi obiecanej” Wojciecha Kilara) i anielską, niebiańską, melancholijną, kiedy do głosu dochodzi żal Neila za straconą córką, buduje nam cały pejzaż emocji, niekiedy nieobecnych w obrazie. Ostatecznie wszystkie muzyczne frazy, wszelkie instrumenty wykorzystywane w poszczególnych wątkach, łączą się we wspaniałej sekwencji lądowania na księżycu. Nie po to jednak, żeby gloryfikować zwycięstwo człowieka nad kosmosem, ale, żeby pozwolić nam obserwować walkę jednego człowieka z własną traumą.
Jeśli miałem wątpliwości przed dwoma laty, czy Hurwitz zasługuje na Oscara(-y) za „La la land”, tak teraz nie mam wątpliwości, że ścieżka dźwiękowa do „Pierwszego człowieka” jest warta wszelkich wyróżnień.

 
SUSPIRIA
             W 1996 roku Baz Luhrmann w swojej uwspółcześnionej adaptacji „Romeo i Julii” w scenach wygnania Romea do Mantui wykorzystał motyw muzyczny zaczerpnięty z piosenki „Talk Show Host” zespołu Radiohead. Sceny te (jak i kilka innych scen muzycznych z filmu) zostały mi w głowie do dziś. Kto by pomyślał, że niewiele ponad dwadzieścia lat później będziemy mieli wśród kompozytorów muzyki filmowej nie jednego, ale dwóch członków Radiohead. Jonny Greenwood zdążył już sobie wyrobić renomę jako współpracownik Paula Thomasa Andersona, ale teraz renomę w środowisku X muzy, i to z miejsca, zdobywa Thom Yorke, którego o skomponowanie muzyki do nowej wersji „Suspirii” poprosił Luka Guadagnino.
Partytura do „Suspirii” jest niewątpliwie tworem eklektycznym, ale w swej różnorodności zaskakująco spójnym. Znajdziemy w niej nie tylko horrorowe (choć w swej horrorowości nieszablonowe) trzaski, wielokrotnie zrastające się w jedno z pracą wykonywaną przez dźwiękowców, ale również niepokojący motyw baletu „Volk”, który razem z odgłosami wydawanymi przez tancerki na parkiecie, tworzy muzyczny pejzaż będący kwintesencją niepokoju, z jaką musi się zmierzyć widz podczas seansu. Lęk egzystencjalny zostaje jednak skontrastowany z utworami, wyzwalającymi w bohaterach oczyszczający smutek, co szczególnie słychać w specjalnie skomponowanych na rzecz „Suspirii” piosenkach „Suspirium” i „Unmade”. To spektrum nastrojów i emocji oraz umiejętne wykorzystanie instrumentów zarówno klasycznych (przede wszystkim pianina), jak i elektronicznych, daje finalnie poczucie obcowania z muzyką wyjątkowo nietuzinkową. Soundtrack Yorke’a potrafi po cichu wtopić się w obraz i zaangażować widza w film niemal bez jego wiedzy, innym razem zaś w sposób widoczny muzyk Radiohead zmusza nas do odbierania „Suspirii” właśnie przez pryzmat jego kompozycji.

 
CLIMAX
                O ile ścieżki dźwiękowe do „Pierwszego człowieka” i „Suspirii” są nie tylko wybitnymi elementami kinowego spektaklu, ale jednocześnie świetnymi, nastrojowymi albumami, które z przyjemnością odtwarza się raz po raz w domowym zaciszu, to nieco inaczej wygląda sprawa z szalonym soundtrackiem do „Climaxu” Gaspara Noe. Poza dwoma utworami wprowadzającymi nas w film („Supernature” Cerrone i „Born To Be Alive” Patricka Hernandeza), reszty ciężko się słucha poza kontekstem kinowego seansu. W filmie kompozycje są substytutem LSD, który podaje się widzowi. Ów substytut ma nam pozwolić wniknąć w sam środek narastającego szaleństwa bohaterów. Kiedy jednak spróbujemy się zanurzyć w tę muzykę przy popołudniowej herbacie, to jedynym efektem jaki wywoła większość z tych utworów, będzie ból głowy. Z tym, że to żaden zarzut, bo utwory Dopplereffekt, Aphex Twin, czy Thomasa Bangaltera z Daft Punk (część kompozycji napisał specjalnie do „Climaxu”) świetnie pełnią swoją rolę wewnątrz dzieła filmowego, czyli podczas destrukcyjnej imprezy, zaś dla fanów określonych subgatunków muzyki elektronicznej cały album zapewne i tak z miejsca stanie się pozycją kultową.


 THE WORLD IS YOURS
                Niewątpliwą przyjemność, choć z pewnym przymrużeniem ucha, może dostarczyć  soundtrack do francuskiego „The World Is Yours”. Film Romaina Gavrasa łatwo można porównać do produkcji Guya Ritchiego. Podobnie rzecz ma się ze ścieżką dźwiękową. O ile jednak Ritchie chętniej stawia na rock’n’rollowe brzmienia, o tyle Gavras serwuje nam głównie zbiór nieco kiczowatych, ale nad wyraz uroczych (i uroczo zaprezentowanych w filmie) francuskich, lekko dance’owych, romantycznych piosenek z końca lat 70. Muzykę dopełniają szlagiery z lat 90., francuski hip-hop i elektroniczne utwory Jamiego XX. Całość daje nam uroczą jazdę bez trzymanki, co oznacza, że soundtrack dostarcza dokładnie takich samych doznań, co sam film Gavrasa.


 JESZCZE DZIEŃ ŻYCIA I ŹLE SIĘ DZIEJE W EL ROYALE
                Co do rzeczy świetnych, które mogliśmy w przeciągu ostatniego miesiąca usłyszeć w kinie to tyle, ale warto wspomnieć jeszcze m.in. o naprawdę udanej ścieżce dźwiękowej autorstwa Mikela Salasa do animowanego filmu „Jeszcze dzień życia” na podstawie reportażu Ryszarda Kapuścińskiego. To jedno z tych miłych odkryć, kiedy kompozytor jest kimś anonimowym, a okazuje się, że robi naprawdę udaną i klimatyczną muzykę. Salasowi szczególnie dobrze wychodzi wczuwanie się w klimaty rytmów afrykańskich, co robi zresztą bez nadmiernego podszywania się pod brzmienia etniczne (notabene w odpowiednich okolicznościach taka taktyka twórcza może dać wspaniałe efekty). Ścieżka dźwiękowa do „Jeszcze dzień życia” dodatkowo okraszona jest kilkoma ciekawie brzmiącymi angolańskimi przebojami. Można zaryzykować stwierdzenie, że soundtrack do produkcji Raula de la Fuente i Damian Nenowa jest lepszy niż sam film.  
Drugą rzeczą wartą uwagi, jest kompilacja utworów z „Źle się dzieje w El Royale”, nowego filmu Drew Goddarda. Znajdziemy wśród nich ciekawy przekrój muzyki z lat 60. i 70. wprost z szafy grającej. I to (w ramach filmu) dosłownie. Szkoda, że nieco mniej intrygująca jest oryginalna partytura Michaela Giacchino do „Źle się dzieje w El Royale”. Giacchino to jeden z tych szalenie nierównych kompozytorów, który potrafi napisać nijaką ścieżkę dźwiękową, a później oczarować słuchaczy motywem małpiego exodusu z „Wojny o planetę małp”. 


                 Jak widać niekiedy może nie trafić się w muzyce filmowej niemal cały taki rok, jak tym razem trafił się nam październik (i odrobina listopada), a przecież okres wszelkich nagród branżowych dopiero powoli się zaczyna, a jak wiemy, to właśnie wśród oscarowych pewniaków należy upatrywać (potencjalnie) udanych ścieżek dźwiękowych. Można więc mieć nadzieję, że kolejne tygodnie w dziedzinie muzyki filmowej, i w ogóle w kinie, również przyniosą nam wiele wspaniałości.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WALKA Z WIELKĄ LECHIĄ FAKE NEWSÓW, CZYLI KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE "FANTAZMAT WIELKIEJ LECHII" ARTURA WÓJCIKA

OSCARY. SEKRETY NAJWIĘKSZEJ NAGRODY FILMOWEJ - RECENZJA KSIĄŻKI

LATO NIESPEŁNIONYCH NADZIEI - RECENZJA FILMU KAŻDY MA SWOJE LATO