ETHIOPIQUES: MUZYKA DUSZY - FESTIWAL TRANSATLANTYK


Co do tego, że Maciej Bochniak umie robić filmy o muzyce, nie miałem większych wątpliwości. Powstawało pytanie, czy odnajdzie się również w opowiadaniu o innym muzycznym świecie, niż świat disco polo. Po dokumentalnym „Miliardzie szczęśliwych ludzi” i fabularnym „Disco Polo”, Bochniak zdecydował się na daleką (ponownie dokumentalną) wycieczkę do Etiopii w „Ethiopiques: Muzyka duszy”. 



                W niewiele ponad godzinę twórca prowadzi nas przez pięćdziesiąt lat etiopskiego jazzu. Raz jesteśmy w Addis Abeba, raz w Poitiers, a jeszcze innym razem na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wybiórczo śledzimy losy: francuskiego krytyka muzycznego Francisa Falceto, który przypadkowo odkrył etiopską muzykę i zakochał się w niej bez reszty; pierwszego współczesnego etiopskiego producenta muzycznego Amha Eshete, który stał się ojcem założycielem tamtejszej odmiany jazzu; kilku wybranych muzyków, ze szczególnym naciskiem na osobę Girmy Beyene.  Zanim jednak zdążymy się przejąć losem któregoś z bohaterów, niemal bez zapowiedzi porzucamy go i biegniemy pędem do następnego. Nie poświęcamy wystarczającej ilości czasu nikomu, ani niczemu. Bohaterem mogłaby stać się muzyka, ale i ona wybrzmiewa w sposób fragmentaryczny, a przecież chciałoby się w niej zasłuchać, czy też dać porwać rytmowi. A podobno (tak przynajmniej mówią nam bohaterowie) do pierwszych piosenek etiopskiego jazzu, ot po prostu, ludzie zaczynali tańczyć na ulicach.
„Ethiopiques” przerosło Bochniaka.  Zupełnie tak, jakby nie umiał znaleźć dla tematu ani bohatera, ani odpowiednio chwytliwej historii. Stąd trudne do zrozumienia skróty fabularne; krótkie i nagłe dramaty (rodzinne, społeczne, polityczne) budowane bez tła i kontekstu; animacje, mające ubogacić akcję, porzucone jednak w połowie filmu.  Można odnieść wrażenie, że Bochniak miał albo za mało materiału i próbował uszyć film z niewystarczających skrawków, albo za dużo i chciał upchnąć zbyt wiele w zaledwie siedemdziesięciu minutach. W „Ethiopiques” zabrakło również prawdziwego obeznania z mentalnością swoich bohaterów. Bochniak wyraźnie nie wiedział jak zajrzeć do duszy każdemu z nich. Okazało się, że etiopscy muzycy pod każdym względem różnią się od wokalistów disco polo, których reżyser tak umiejętnie sportretował w „Miliardzie szczęśliwych ludzi” i „Disco polo”.
                Życzę Bochniakowi jak najlepiej. Na jego „Disco Polo” bawiłem się wspaniale i niezmiennie uważam ten film za jeden z najbardziej przewrotnych przedstawicieli współczesnego kina polskiego, który z niezwykłą pomysłowością i wyczuciem opowiadał o burzliwych latach 90. Nie mniejszą przyjemność sprawił mi „Miliardem szczęśliwych ludzi” – dokumentalnym portretem dwóch megalomanów, typowych „Polaków z głową do interesów”. W tym kontekście widać, że bohaterowie „Ethiopiques”, jako oczywiste ikony etiopskiej muzyki, nie stanowili dla reżysera wyzwania. Bochniak zdecydował się ich uwznioślać, wywyższać, nic więcej. A nad przedstawieniem wykonawców disco polo musiał się trochę natrudzić. Niełatwo było pokazać ich z empatią i sympatią i to na dobrych kilka lat przed renesansem gatunku. 



Tym bardziej szkoda, że w "Ethiopiques" Bochniakowi coś umknęło, bo przecież nie ma wątpliwości co do tego, że fenomen etiopskiego jazzu wart jest opowiedzenia, ale z pewnością trzeba poszukać do niego innego klucza. Mimo tego, warto, nawet jeśli sam film was nie zachęcił, sięgnąć po nagrania Mulatu Astatke, czy Mahmouda Ahmeda. Myślę, że warto czekać również na kolejne filmy Bochniaka, bo przecież jeden nieudany film, w żaden sposób nie przekreśla talentu młodego reżysera.

OCENA: 5/10

Mateusz Żebrowski

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

WALKA Z WIELKĄ LECHIĄ FAKE NEWSÓW, CZYLI KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE "FANTAZMAT WIELKIEJ LECHII" ARTURA WÓJCIKA

LATO NIESPEŁNIONYCH NADZIEI - RECENZJA FILMU KAŻDY MA SWOJE LATO

OSCARY. SEKRETY NAJWIĘKSZEJ NAGRODY FILMOWEJ - RECENZJA KSIĄŻKI